Drukuj

We wrześniu 1923 roku w Emden, Karl Barth przemawiał na zjeździe Związku Kościołów Ewangelicko-Reformowanych1. Zaczął od kontrowersji, od krytycznego zacytowania dokumentu przygotowanego przez jedno z gremiów Związku. Ten dokument był wyraźnie inspirowany przeciwnym teologii duchem czasu, który Barth zdecydowanie odrzucał. Ironizował więc i szydził. Nie wiem, z jakim przyjęciem spotkało się jego wystąpienie, ale domyślam się, że wielu słuchaczy musiało wprawić w konsternację2.

Barth nie oszczędzał swego audytorium, nie oddawał szacunku gestom dobrej woli i szlachetnym pobudkom swoich współwyznawców. Miał przecież mówić o doktrynalnym zadaniu Kościołów Ewangelicko-Reformowanych, taka była wola organizatorów zjazdu. Tymczasem cytowany przez niego dokument programowo odżegnywał się od doktryny, jego autorzy za honor poczytywali sobie próbę zrozumienia prawd reformacji bez pomocy teologii. Dlaczego? – pytał Barth. Dlaczego doktrynę, teologię i przesłanie naszych Kościołów wolimy pomijać milczeniem?

Z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że protestanci, a szczególnie teologowie protestanccy, coraz chętniej przeciwstawiają doktrynę życiu. W ich przekonaniu naprawdę ważne i naprawdę wartościowe jest tylko życie. Przymiotniki „teologiczny” i „jałowy” stały się w naszych czasach synonimami, a namysł nad przesłaniem wiary coraz bardziej ustępuje miejsca działaniom, które zmierzają do koordynacji kościelnych praktyk. Po drugie – mówił Barth – kwestia właściwej doktryny, jeśli możemy wnioskować z doświadczeń przeszłości, nie przyczynia się wcale do chrześcijańskiej jedności, tak bardzo dzisiaj pożądanej. Nie wątpię – mówił ze wzrastającą ironią – że zawierane na naszych zjazdach i konwentyklach strategiczne i taktyczne kompromisy nieodmiennie wynikają z nastroju chrześcijańskiego braterstwa, który zawsze na nas spływa, jeśli spotykamy się w okolicy malowniczej i pełnej historycznych pamiątek. Po trzecie wreszcie, kwestii właściwej doktryny niepodobna dotknąć bez uświadomienia sobie wielkiego zakłopotania, jakie zapanowało we współczesnym protestantyzmie. Na czym ono polega? Na tym, że nie mamy nic istotnego i miarodajnego do powiedzenia, że nie dysponujemy przekonującą teologią, że nie mamy nowiny tak dobrej, byśmy nie mogli się powstrzymać od jej głoszenia. Niestety, kwestia właściwej doktryny uświadamia nam próżnię powstałą w naszych Kościołach i w chrześcijaństwie. Czy nie byłoby wobec tego lepiej pominąć tę bolesną i wstydliwą sprawę? Czy nie byłoby lepiej przejść nad nią do porządku dziennego i zająć się problemami, o których chrześcijanie, a w szczególności członkowie Kościołów ewangelicko-reformowanych, mogą rozprawiać w niezmąconym spokoju?
     Nie – mówi z przekonaniem Barth. Prędzej czy później protestanci będą musieli zmierzyć się ze swoją słabością, bez względu na koszty i bez względu na wyniki. Czy możemy dłużej zamykać oczy na fakt, że prace naprawcze mają swój kres? Czy możemy w nieskończoność oddawać się wysiłkom organizacyjnym lub religijnej edukacji? Dziś organizacja i edukacja dużo bardziej leżą na sercu członkom naszych zborów niż teologia; dziś żyjemy w przeświadczeniu, że naszą wiarę realizujemy nade wszystko w działaniu. Ale nadchodzi chwila, gdy nawet najbardziej aktywna i najbardziej pełna entuzjazmu parafia będzie musiała się zatrzymać, by od swoich duchownych usłyszeć brzemienne w sens słowa, by zobaczyć, jakie światło są oni w stanie rzucić na osobliwą sytuację człowieka zawieszonego między niebem i ziemią.
     Ci, którzy uważają, że Kościoły ewangelicko-reformowane – mówił dalej Barth – powinny trzymać się jak najdalej od teologii, uwielbiają odwoływać się do praktycznych i jednoczących skłonności ojców naszego Kościoła, przede wszystkich do Kalwińskiego ducha organizacji i działania. Pomijają oni jednak na ogół fakt, że Kalwin napisał Naukę Religii Chrześcijańskiej zanim powstały tak bardzo podziwiane listy na temat ustroju Kościoła. Nie pamiętają już, że Zwingli rozpoczął swoją reformację od kazań, Kalwin zaś od wykładów. Podnoszą się dzisiaj głosy wzywające nas do „kultywowania głębszej świadomości Kościoła ewangelicko-reformowanego”. Ale nic z tego wezwania nie wyniknie, jeżeli nie zechcemy pójść drogą Kalwina i Zwingli’ego, również drogą Lutra, drogą prostą i trudną, która prowadzi od myśli do działania, a nie odwrotnie. Jedną z niewielu prawdziwych przysług, którą niemieckie Kościoły ewangelicko-reformowane mogłyby wyświadczyć swoim współbraciom w wierze, byłoby przypomnienie, gdyby na takie przypomnienie najpierw zdobyły się same, że oprócz doczesnych potrzeb właściwych wszystkim ludziom posiadamy w naszym duchowym charakterze coś szczególnego i bardzo swoistego. Co to jest? Na czym polega „święte dziedzictwo reformacji”, o którym mówi wyżej wspomniany kościelny dokument? Co ma na myśli człowiek, który deklaruje przynależność do Kościoła ewangelicko-reformowanego?
     Są trzy odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze więc ów człowiek przywiązany jest do Kościoła ewangelicko-reformowanego, tak jak przywiązany jest do swojej ojczyzny, do swojego miasta, do siedziby swoich przodków. Ten człowiek raduje się odmiennością chrześcijaństwa, które zna i któremu ufa, ten człowiek trzyma się mocno jego klasycznej literatury, jego tradycyjnych teorii i praktyk. Oddaje szacunek Kalwinowi czy Zwingli’emu, ponieważ są nasi. Powraca często do Katechizmu Heidelberskiego, ponieważ ten uświęcony czasem skarb jest nasz. W nauczaniu Kościoła oczekuje zdecydowanego nacisku na predestynację, autonomię dziesięciorga przykazań i konieczność dyscypliny kościelnej, ponieważ stanowią część historii, która jest nasza. Przywiązania do tradycji oczywiście niepodobna kwestionować – mówi Barth. Wszyscy przecież gdzieś należymy, nawet jeżeli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Absolut niesie o sobie świadectwo w tym, co relatywne. W Święty Kościół Powszechny wierzymy w naszym lokalnym kościele, który ma swoją historię i swój pogląd na świat.
     Ale argument z tradycji budzi poważne wątpliwości. Kościoły ewangelicko-reformowane nic a nic nie zyskają na zainteresowaniu „religijnego patrioty”, który wielbi swój Kościół, ponieważ jest jego Kościołem. Czyż od samego początku nie przejawiały braku szacunku, ba, czy nie żywiły niesmaku, wobec całej chrześcijańskiej tradycji, jeśli sama rościła sobie pretensję do posiadania religijnej prawdy i nie była w stanie znaleźć uzasadnienia w Piśmie, któremu świadczył Duch prawdy w naszym własnym duchu? W mniemaniu naszych ojców historyczna przeszłość wymagała nie przywiązania i uwielbienia, lecz krytycznego badania. Istnieje oczywiście historia Kościołów ewangelicko-reformowanych, istnieją też spisane na papierze wyznania wiary, które zawsze będą budzić szacunek każdego, kto do tych Kościołów należy. Ale nie istnieje w gruncie rzeczy nic takiego, jak ewangelicko-reformowana doktryna z wyjątkiem odwiecznego wezwania do otwartej Biblii i do Ducha, który z jej kart mówi do naszego ducha.
     Nasi ojcowie mieli dobre powody, by nie pozostawić nam Wyznania Augsburskiego, które autentycznie interpretuje słowo Boże. Przekazali nam natomiast konfesje, z których nie jedna zaczyna się lub kończy klauzulą dopuszczającą wprowadzenie zmian i poprawek w przyszłości. Kościoły ewangelicko-reformowane nie znały i nie znają słowa „dogmat” w jego wąskim hierarchicznym sensie. Historia chrześcijańska nie ma dla nich żadnego doktrynalnego autorytetu. Autorytet bowiem leży w Piśmie Świętym i w Duchu, które pozostają poza nią. Tak więc lojalność wobec ojców naszego Kościoła polega na trzymaniu się przeszłości, ale tak jak oni się jej trzymali, w pełnym zrozumieniu, że przeszłość wskazuje poza siebie – na objawienie. Polega również i na tym, by nie czapkować nikomu, nawet samemu Kalwinowi; by do uznania autorytetu Pisma i Ducha dochodzić przez postawę krytyczną, by widzieć ten autorytet w świetle tego, co najlepsze w teorii i praktyce Kościołów ewangelicko-reformowanych, tak jak nasi ojcowie widzieli go w świetle najlepszych tradycji średniowiecznego chrześcijaństwa. Doktryna zatem będzie wynikać z refleksji nad naszą wiarą – refleksji pełnej szacunku ze względu na jej początki oraz krytycznej, bardzo krytycznej, tymi samymi początkami inspirowanej. Być może naszym doktrynalnym zadaniem jest dokładna rewizja teologii genewskiej lub Heidelberskiego Katechizmu; być może – jeśli posiadalibyśmy stosowny autorytet i odpowiednią wizję – opracowanie nowego wyznania wiary.
     Co jeszcze może mieć na myśli ten, kto deklaruje przynależność do Kościoła ewangelicko-reformowanego? Oprócz przywiązania do przeszłości może on być żywotnie zainteresowany pewnymi ideami czy instytucjami, które na przestrzeni wieków powstawały i żyły w naszych Kościołach. Być może znajduje on szczególną satysfakcję w dewizie Deo soli gloria; być może przemawia do niego rygorystyczny etos społeczny Kościoła ewangelicko-reformowanego; być może podoba mu się humanistyczny element naszej tradycji, być może intelektualny wymiar wyznawanej przez nas wiary; być może niezwykle ceni sobie nasz kościelny ustrój. Wiele takich możliwości moglibyśmy jeszcze wymienić. Zawarte w nich są prawdy, cele oraz ideały, które przysłużyć się mogą każdemu, kto skłonny jest zadawać sobie pytania i kto nie zadowala się prostym posłuszeństwem ewangelicko-reformowanej idei. Prawie wszystkie z tych możliwości są wystarczająco żywotne, prawie wszystkie mają dostatecznie dużo sensu, by wesprzeć ewentualną religijną i kościelną odnowę. Przekonywających powodów, dla których ktoś może należeć do Kościoła ewangelicko--reformowanego zaiste nie brakuje.
     Lecz Kościół nie żyje prawdami, choćby najgłębszymi i najbardziej żywotnymi. Kościół żyje prawdą, którą ludzie przyjmują nie selektywnie, wybierając między tą czy inną doktryną lub teorią, lecz z konieczności, ponieważ ona najpierw wzięła ich we władanie. Zasady i prawa, które dziś widzimy w swojej odrębności, kiedyś istniały jako jedno. Kościoły ewangelicko-reformowane powstały nie w panteonie religijnych ideałów, lecz w miejscu modlitwy do jednego Boga. Wszystkie światła, które dziś oświetlają oglądaną przez nas rzeczywistość, najpierw były ogniem płynącym z jednego ołtarza. Konfesje naszych Kościołów tym różnią się od innych, że, koncentrując się na jednym przedmiocie wszelkiej myśli, nigdy nie stawiają wszystkiego na doktrynę. Prawdą dla nich jest Bóg – prawdą jest nie ich własna myśl o Bogu, lecz Bóg sam i Bóg tylko, kiedy wypowiada swoje słowo w Piśmie i w Duchu. Wszak objawienie zaświadczone w Piśmie nie jest ani doktryną, ani ideą, ani zasadą, lecz podstawą wszelkiej doktryny i jej ostateczną miarą. Ewangelikami reformowanymi jesteśmy nie dlatego, że znajdujemy satysfakcję w pewnych aspektach prawdy, lecz dlatego, że uznajemy jedną prawdę – słowo Boże, które musi zwyciężać nawet wbrew naszym własnym ideałom. Doktryna ewangelicko-reformowana nie polega na wyrażaniu siebie, lecz na mówieniu w ludzkich kategoriach tego, co zostało nam najpierw powiedziane w boskich, na mówieniu nie z wyboru, lecz z konieczności, nie w wolności, lecz w posłuszeństwie prawdzie.
     Dziś ten, kto deklaruje przynależność do Kościoła ewangelicko-reformowanego, chętnie też zwraca uwagę na szczególne cechy osobowości ojców i bohaterów naszego wyznania. Fascynuje go nie tylko ich charakter, lecz także ich zmagania i cierpienia, ich dokonania i przywiązanie do wiary. Takie słowa jak „kalwinizm” czy „Kalwiński”, niegdyś z pogardą pozostawiane przeciwnikom, straciły dziś nieprzyjemny wydźwięk. „Ewangelik reformowany” oznacza teraz człowieka, który do Kalwina odnosi się z podziwem, a nawet pragnie go naśladować. Lecz czy wyznania naszej wiary odwołują się do autorytetu Kalwina? Czy legendy o świętych i bohaterach Kościoła ewangelicko-reformowanego nie powstały dopiero w czasach, gdy ludzie przestali być pewni jego idei? Czy tego, kto powołany był do głoszenia Dobrej Nowiny, choć przez chwilę uważano za proroka czy chrześcijańskiego bohatera? Bynajmniej. Miano go jedynie za sługę Bożego słowa. Jego własna pobożność nie posiadała sama w sobie najmniejszego znaczenia – to był anonimowy i zwykły, bezbarwny akt posłuszeństwa. Wielkość naszych ojców leżała w tym, że potrafili położyć tamę wszelkiej ludzkiej wielkości. Czyż uszanować i naśladować Kalwina możemy inaczej, jak tylko stanąć tam, gdzie on stał i być posłusznym prawu, jak ludzie wezwani do posłuszeństwa? Pod żadnym natomiast pozorem nie wolno nam poświęcać czasu i wysiłku na podziwianie i udawanie Kalwina. Twórczy geniusz z przeszłości tego jedynie może od nas wymagać, byśmy sami stali się twórczy, byśmy w naszym własnym życiu weszli w sferę poszukiwań i pytań, pomieszania i zakłopotania, w sferę bezmiernych trudności i potrzeb tych, którzy stają przez Bogiem. Pierwszym nakazem naszej wiary jest nie służba człowiekowi i ludzkiej społeczności, lecz ministerium verbi divini.
     I tak dochodzimy do fundamentu doktryny Kościoła ewangelicko-reformowanego, czyli do zasady biblijnej. Już na samym początku swego istnienia nasze Kościoły przekonane były, że prawda zawarta jest jedynie w słowie Bożym i że to słowo spoczywa w Starym i Nowym Testamencie. Czym wobec tego jest doktryna? Tym, co chcemy powiedzieć o Bogu, o świecie i o człowieku, ponieważ musimy to powiedzieć, powiedzieć z bojaźnią i drżeniem, pozwoliwszy najpierw Pismu przemówić do nas, ponieważ sam z siebie człowiek nie może o tych sprawach orzekać. Doktryna to słowo wypowiadane przez chrześcijanina na sądzie zawartym w słowie Bożym. Pozostaje słowem człowieka, lecz poddawszy się bezlitosnemu oczyszczeniu, staje się czystym i prawomocnym przepowiadaniem słowa Bożego. Nasi ojcowie nie mieli wątpliwości, że zarówno w Ewangelii, jak i w Prawie, mówi Bóg. Wiedzieli, że Bóg jest nie tylko prawdą i całą prawdą, lecz również objawieniem i całym objawieniem, które mówi, że on jest prawdą. Czyż twierdzenie, że Pismo jest słowem Bożym można udowodnić inaczej niż aktem jego suwerennej łaski? Czy byłoby ono słowem Boga, gdyby mógł je zweryfikować ludzki rozum? Doktrynę tedy poddawali nasi ojcowie autorytetowi nie logiki, lecz Boga; na tym polegała tajemnica ich reformacji i Kościołów, które powołali do życia. Ponieważ wiedzieli, że podstawą wszystkiego jest Bóg i tylko Bóg, mieli odwagę do głosu dopuścić Biblię; rzeczom tak przypadkowym i tak bardzo ludzkim, jak opowieści Starego i Nowego Testamentu, pozwolili stać się świadectwem Bożego objawienia; tę księgę tak bardzo świecką uznali Pismem Świętym.
     Wkrótce potem nadeszły dni, kiedy zapomniano, że w Biblii mówi Bóg. Prawda przerodziła się w teorię, która potrzebowała dowodu. Ludzie poczęli otaczać świadectwo Ducha Świętego własnymi argumentami, by uzasadnić prawdę, której już nie ufali. Podziw dla Boga zastąpili podziwem dla świata, dla cudu historii, dla wewnętrznego życia. Rozpoczął się okres wielkiej mizerii protestantyzmu. Doktryna, która odpadła od swoich życiodajnych podstaw, zasklepiła się w ortodoksji; chrześcijańskie doświadczenie, które utożsamiało się z tymi podstawami, znalazło schronienie w pietyzmie; prawda, już nie rozumiana i niezrozumiała, skurczyła się i zaschła w moralnych i sentymentalnych maksymach oświecenia; i wreszcie, nawet chrześcijańskie doświadczenie zostało sprowadzone do najwyższej formy religijnego instynktu właściwego wszystkim ludziom.
     Oto cztery ściany więzienia, w którym przyszło nam żyć. Nad nimi wznosi się dach, który uniemożliwia nam widok niebios, ponieważ jest zaprzeczeniem objawienia. Pod nim doktryna Kościoła ewangelicko-reformowanego nie może rozkwitnąć, tu mogą powstać tylko jej namiastki, o których była już mowa, czcigodne, lecz nędzne namiastki wynikające z przywiązania do tradycji, do idei i do bohaterów przeszłości. Nasza doktryna, by mogła stać się sobą, potrzebuje swobodnych wiatrów, które pozwolą nam rozpoznać słowo Boże w Piśmie i w Duchu; potrzebuje bezmiaru i energii nieujarzmionej przyrody, ponieważ z takiego bezmiaru i z takiej energii zrodziły się kiedyś Kościoły ewangelicko-reformowane. Reformowane według słowa Bożego – taki jest pradawny i prawdziwy sens imienia, które nosimy. Cóż zatem może wyniknąć z „powrotu do świętego dziedzictwa reformacji”, jeżeli nie będziemy świadomi sensu naszego miana?
     Konkretne treści doktryny Kościołów ewangelicko-reformowanych, ze wszech miar godne szacunku i namysłu, nie są dziś najważniejsze. Najważniejsza jest bowiem Geneza naszej doktryny; nie o jej treść musimy pytać, lecz o jej założenia; nie o literę, lecz o ducha. Czyż człowiek, który przyjmuje w wierze naukę zrodzoną z Bożego słowa, zatrzymuje się nad jedną z wielu możliwych intuicji, jednym z wielu ewentualnych przeżyć lub postanowień? Ani na chwilę. Bo bez względu na to, co usłyszał, przeczytał, nauczył się, poczuł czy zdecydował, ten człowiek nie zatrzymuje się, lecz zmierza do odnowy swej świadomości słowa Bożego jako słowa Bożego, świadomości Majestatu, którego może tylko słuchać w radości lub lęku i do którego może się tylko modlić z nadzieją, gotów wierzyć i gotów słuchać: Mów, Panie, bo sługa twój słucha.
     Kiedy czytamy pisma Kalwina lub Zwingli’ego, kiedy zgłębiamy najstarsze wyznania wiary naszych Kościołów, kiedy chcemy się zorientować, na czym polegała ich krytyka średniowiecznego Kościoła katolickiego, rychło spostrzegamy, że wszelkie zastrzeżenia wobec dogmatów czy rytuałów oparte były na jednej podstawie. Zarzucano mianowicie Kościołowi rzymskiemu fałszowanie chrześcijańskiego przesłania i wypaczanie samego chrześcijaństwa jednym brzemiennym w skutki sposobem: stawianiem człowieka – jego historii i jego tradycji, jego inteligencji i jego możliwości, jego dobrej woli i jego zdolności przyjmowania łaski – w miejsce Boga. Kiedykolwiek wielki system kościelny ukształtowany w średniowieczu podejmował próbę stania się środkiem zbawienia, widziano w tej próbie, tak uroczystej i wspaniałej, jedynie obrazę Boga, który nie godzi się na zawłaszczenie go przez człowieka.
     Ewangelicko-reformowana doktryna Boga, która zdecydowanie podkreśla jego wyjątkowość, suwerenność i wolność, jest pozytywnym wyrazem odrzucenia średniowiecznej doktryny człowieka. Nasi ojcowie słyszeli w Piśmie głos Boga, jedynego i zazdrosnego, który udziela łaski, jak chce, a nie jak musi. W kontrowersjach na temat Wieczerzy Pańskiej nie chcieli dopuścić do przekreślenia Bożego ukrycia; nie godzili się na bezpośrednią tożsamość darów niebios i ziemi, substancji i symbolu, świadectwa i objawienia; w ich głębokim przekonaniu Bóg był Bogiem ukrytym nie tylko w swojej istocie, lecz we wszystkich swoich przejawach. Czyż w Wieczerzy Pańskiej, tak jak w słowie Bożym, Bóg się nam udziela, a zarazem nie udziela? Czy człowiek może łączyć to, co Bóg, skoro jest Bogiem, rozłączył? Później w naszej nauce widziano przede wszystkim wiarę w predestynację i Bożą opatrzność; tymczasem chodziło w niej zawsze, i chodzi nadal, o fundamentalny zwrot od rzeczywistości człowieka do rzeczywistości Boga.
     Podstawą doktryny Kościołów ewangelicko-reformowanych jest świadomość ludzkiego życia jako nieskończonego pytania stawianego człowiekowi przez Boga; podstawą jest również gotowość szukania odpowiedzi na to pytanie w słowie Bożym. Wszystko od tego zależy. Ponieważ to słowo jest zarazem objawione i ukryte, czeka nas wolność i czeka niebezpieczeństwo, szansa poznania Bożego majestatu oraz możliwość nieporozumień i nadużyć. Świadomi pytania stawianego nam przez Boga, gotowi przyjąć nań odpowiedź z Biblii, przyjąć ją w wolności i bez przesądów, możemy bez złudzeń zmagać się z życiem. Ta świadomość i ta gotowość składają się na swoisty i bardzo intensywny uniwersalizm naszych Kościołów, który ewangelikom reformowanym zawsze dawał śmiałość wkraczania w świat z Bogiem. Ale podstawą najważniejszą, podstawą ostateczną naszej doktryny jest majestat Bożego słowa, które poprzez Pismo i poprzez Ducha skierowane jest do naszego pokolenia, czyli do nas samych. Jeżeli tej podstawy nie weźmiemy sobie do serca, pragnienie powtarzania słów ojców będzie tylko głupotą, w dodatku niebezpieczną. Bo tylko wtedy ich słowa staną się prawdą i życiem, a wobec tego drogą, gdy zrodzą się z tej samej podstawy, co niegdyś. A wówczas będziemy wręcz musieli je wypowiedzieć. I tylko wtedy nauka Kościołów ewangelicko-reformowanych stanie się dla nas zadaniem i nakazem, kiedy w naszym życiu i w nasz sposób będziemy nieść świadectwo Bożemu objawieniu, tak jak czynili to nasi ojcowie w swoim życiu i na swój sposób. W przeciwnym wypadku ta nauka pozostanie najwyżej zjawą, z której uszło życie.

Krzysztof Dorosz

1 Hauptversammlung des reformierten Bundes.
2 To wystąpienie, zatytułowane „The Doctrinal Task of the Reformed Churches” („Doktrynalne zadanie Kościołów Ewangelicko-Reformowanych”), znalazło się w pierwszym angielskim zbiorze tekstów Bartha, wydanym w Ameryce w roku 1928 pod zbiorowym tytułem The Word of God and the Word of Man (Słowo Boże i słowo człowieka). Na tym angielskim wydaniu oparte jest niniejsze streszczenie.