Drukuj

Fragment odczytu wygłoszonego na Zgromadzeniu Ogólnym Światowego Aliansu Reformowanego w Emden, we wrześniu 1923.

...Czas, abyśmy przeszli do problemu bardziej podstawowego. Ktokolwiek nazywa siebie „reformowanym” (a nie katolikiem, luteraninem czy ewangelikiem – że użyjemy określeń tak ogólnikowych, wyrażających albo zbyt wiele, albo zbyt mało), a więc pastor, teolog, członek Kościoła r e f o r m o w a n e g o – a właśnie do takich reformowanych zwracam się dzisiaj – ten po prostu i zwyczajnie robi to, co z pewnym patosem nazwano wyżej „powrotem do dawnego świętego dziedzictwa Reformacji”. Wobec tego musi niechybnie zadać sobie pytanie, czy ów powrót traktuje serio, czy potrafi i może usprawiedliwić to, co robi, gdy przybiera takie imię. Co oznacza „powrót do świętego dziedzictwa Reformacji”, a w szczególności Reformacji „reformowanej”? Tak przedstawiałby się in nuce problem „doktryny reformowanej”. Znam trzy rodzaje odpowiedzi na to pytanie.

Pierwsza mówi o tym, kto z całym szacunkiem i serdecznością odnosi się do tego, co znamienne dla chrześcijańskiej i kościelnej formacji zwanej reformowaną. Człowiek taki kocha Kościół reformowany tak, jak kocha swój naród, swoje miasto, meble po swoich przodkach. Kocha go bardziej niż inne, ponieważ jest to jego Kościół, podobnie jak kocha ojczystą dolinę bardziej niż wszystkie pozostałe doliny. Radość, jaką napawają go specyficzne rysy tej formacji, w jakiej poznał chrześcijaństwo, zrosła się z nim (w sensie prawdziwego uwielbienia, nazywanego niegdyś pietà) i wyczuliła go na najbardziej wyraziste cechy szczególne przeszłości reformowanej, na siłę oddziaływania jej myśli kościelnej i chrześcijańskiej, na klasyczną spuściznę piśmienniczą i specyficzne tradycje w zakresie doktryny i życia.

Ze zrozumiałą nieufnością wobec jałowych idei XIX i XX wieku ten człowiek powołuje się na jeszcze żywe pozostałości Reformacji lub po prostu na te jej wartości, które są dziś jeszcze aktualne. Powie on, że Kalwinowi (jeśli chodzi o Szwajcarię wschodnią – Zwingliemu) należy przywrócić szacunek przede wszystkim dlatego, że jest „nasz”; trzeba wrócić do Katechizmu Heidelberskiego i posługiwać się nim w przyszłości choćby dlatego, że jest to księga z n a s z e j tradycji. Doktryna predestynacji, nieprzemijająca wartość dziesięciu .przykazań, konieczność dyscypliny kościelnej – to prawdy, które należy zachowywać choćby dlatego, że tak poucza historia n a s z e g o Kościoła. Nasz rozmówca wskaże palcem reformowane wyznania wiary i być może posunie się aż do tego, by powiedzieć, które z tych, nie zawsze ze sobą zgodnych dokumentów powinniśmy – jego zdaniem – obdarzyć szczególnym poważaniem i uwagą.

Odpowiedź ta ma niewątpliwie poważne znaczenie, chociaż – sformułowana w taki sposób – nie może być ostateczna. Być reformowanym, to znaczy zająć swoje miejsce w historii jako chrześcijanin, czyli w duchowej wspólnocie tego szczególnego Kościoła, którego początki lepiej go charakteryzują aniżeli niedawna historia. Jawny bądź ukryty bunt przeciwko temu, co jest w naszej sytuacji przypadkowe, wyjątkowe, historycznie uwarunkowane, pragnienie, przynajmniej w zakresie chrześcijaństwa, wzbijania się wprost ku prawdom ogólnym i absolutnym, niecierpliwość, z jaką wolałoby się zostać natychmiast uczniem Jezusa, niż być – jakie to banalne – reformowanym; wielu z nas przyjęło to wszystko za swój naturalny sposób myślenia, co dowodzi, że nasze koncepcje są jednostronne i niepełne. Wszyscy, również chrześcijanie – nawet nie będąc tego świadomi lub tego nie chcąc – skądś się wywodzimy. Stwierdzenie naszej odrębności, jej zrozumienie i potraktowanie serio tego, co dla niej typowe i właściwe – to prosty akt poddania się naturze; można się temu długo opierać, lecz na pewno nie do końca. Prawda absolutna przejawia się w prawdzie względnej i – nie uchybiając późniejszym odkryciom i osiągnięciom – zawsze jesteśmy stawiani wobec prawdy względnej. Wierzyć w uniwersalny Kościół chrześcijański, to wierzyć w określony Kościół, który ima swoją historię i swoje oblicze. Nie poznamy lepiej spraw ostatnich omijając szybko sprawy przedostatnie; powierzchowne pragnienie porozumienia czy nawet zjednoczenia, przejawiane przez ludzi, którzy sami siebie jeszcze nie traktują serio (nie wspominając już o przeciwnikach), nie stanowi kroku w kierunku pokoju we wspólnocie chrześcijańskiej. Fakt, że jest się reformowanym, sam w sobie nie jest złym fundamentem, należy go tylko traktować poważnie, to znaczy studiować z największą uwagą początki społeczności reformowanej i – chyba że zaistnieje ważniejsza racja – trwać przy tym. Tyle byłoby do zapamiętania na temat tej i pierwszej odpowiedzi.

Nie powinniśmy jednak zapominać, że budzi ona też poważne wątpliwości. Miłość „antykwaryczna", to znaczy miłość człowieka, o którym można powiedzieć, że jest laudator temporis, religijnym „folklorystą”, zwolennikiem stylu reformowanego dlatego tylko, że to styl reformowany, nie może przedstawiać żadnej wartości dla Kościoła reformowanego, który – trzeba to wyraźnie powiedzieć – naprawdę nie jest, zarówno pod tym jak i pod wieloma innymi względami, terenem sprzyjającym uprawie błękitnego kwiatuszka romantyzmu. W odróżnieniu od luteranizmu wszędzie u początków naszego Kościoła bezwzględnie, bez najmniejszego poczucia pietyzmu wyrzeczone się tradycji chrześcijańskiej, o ile usiłowała spełniać samodzielną rolę religijną i jeśli nie mogła obronić się w świetle Pisma, nie potwierdzona przez Ducha przed naszym duchem jako prawdziwa. Dziedzictwo przeszłości, wobec którego stanęli nasi ojcowie, nie było dla nich przedmiotem głębokiego, pełnego miłości pietyzmu, lecz obiektem poważnych, krytycznych badań.

Niewątpliwie również oni byli pod wpływem konserwatyzmu, ale coś wręcz przeciwnego brało w nich górę. W niewielkim stopniu troszczyli się o wierność wobec przeszłości; o wiele silniej charakteryzowało ich wyraźne i pozbawione jakichkolwiek względów zerwanie – we wszystkich dziedzinach – z przeszłością. Czyż wielbiciel starych obyczajów reformowanych wymyślając nową tradycję reformowaną, tym razem przenajświętszą, nie przekreśliłby tego postępowania ojców? Oczywiście istnieje historia Kościoła reformowanego, dokumenty określające jego wiarę, cechy charakterystyczne jego doktryny i życia. I ktokolwiek uważa się za reformowanego, ten powinien je znać, respektować, rozważać, co będzie trudem wcale niemałym. Jednakże nie ma, ściśle mówiąc, żadnej tradycji reformowanej, z wyjątkiem tej ponadhistorycznej, która odwołuje się do otwartej Biblii i do Ducha, który przez nią zwraca się do ducha. Nasi ojcowie rozmyślnie nie pozostawili nam jakiejś Augustany, która byłaby wiarygodną wykładnią Słowa Bożego, ani tym bardziej Formuły Zgody1. Nie pozostawili „ksiąg symbolicznych”, które mogłyby później – jak to się stało z luteranami – zyskać pozycję ksiąg natchnionych. Pozostawili nam jedynie wyznania wiary, z których niejedno – we wstępie lub zakończeniu – uznaje możliwość lepszego ujęcia zasad wiary. Podobnie nie zna Kościół reformowany dogmatu w ścisłym i świętym znaczeniu tego słowa. Autorytet według niego nie wynika w żaden sposób z historii chrześcijaństwa, lecz jedynie z Pisma i Ducha; obie te rzeczywistości, i jedna i druga (Pismo również), znajdują się ponad historią. Być wiernym ojcom oznacza postępować w tej dziedzinie tak, jak oni sami postępowali: pozwolić mówić historii, jednakże wskazując ponad historią na Objawienie; nie mylić tego co dawne, z tym co pierwotne; nie mylić autorytetu udzielonego Kościołowi z autorytetem, przez który Kościół został założony; nie uznawać żadnego słowa ludzkiego za niepodważalne, choćby to było słowo Kalwina; uznać, że Pismo i Duch, Duch i Pismo mają pełną wartość jako norma, nawet przy osądzaniu w jej świetle najbardziej czcigodnych pojęć w doktrynie i moralności reformowanej, tak jak ojcowie czynili to z pewnością wobec najbardziej szacownej, tradycji chrześcijańskiej Średniowiecza. Jesteśmy zobowiązani po pierwsze do tego, aby z pełną szacunku uwagą odnosić się do rzeczywistej wielkości reformowanego chrześcijaństwa, takiej, jaką ona jaśnieje u swych początków, po drugie do tego, aby podejmować nie mniej potrzebną, nie mniej nieuniknioną krytykę tej wielkości już od samych jej początków. Kiedy wierni tej podwójnej powinności poweźmiemy naszą własną opinię, to będzie ona zasługiwała na miano „doktryny reformowanej”. Możliwe, że będzie to polegało tylko na dokładnym zapoznaniu się na nowo z teologią Katechizmu Genewskiego i Heidelberskiego, może również z pięcioma artykułami dordrechckimi2; możliwe również, że będzie to polegać na opracowaniu nowego wyznania wiary, Helvetica tertia, jeśli uważamy, że mamy upoważnienie i konieczną do podobnego przedsięwzięcia wiedzę. Czyż nasi ojcowie nic pozwolili sobie na zastąpienie Helvetica prior przez Helvetica posteriori?3 W Kościołach reformowanych obydwie te możliwości są jednakowo uprawnione.

Przejdźmy teraz do drugiej odpowiedzi na nasze pytanie, dlaczego i w jakim znaczeniu mówimy o sobie „reformowani”? Będzie to odpowiedź kogoś, kto wybrał eklektycznie pewne idee, kierunki i instytucje, uznając je za typowe dla reformowanej przeszłości lub teraźniejszości. Cieszy się on, być może (by natychmiast podać najlepszy przykład), formułą Soli Deo Gloria! Cieszy się wyrażoną w niej nieufnością wobec wszelkiej ludzkiej sprawiedliwości i wszelkiej sprawiedliwości własnej; cieszy się, że ta formuła może rozwiać wszystkie pietystyczne czy metodystyczne złudzenia i że nie przestaje ona odsyłać do Tego, który wybacza winy, aby się Go bano (otaczano trwożną czcią – red.). Lecz nie! Może to zupełnie inny, istotny dla Reformacji motyw rzuca mu się w oczy, mianowicie bezpośredni i ścisły związek prawa reformowanego z surową moralnością indywidualną i społeczną, co wydaje się o tyle głębsze, bardziej godne wiary aniżeli przywrócenie zakonu i posłuszeństwa, przedstawione przez dogmatyczne pisma luterańskie; vita hominis christiani (życie chrześcijanina), taka, jak ją określił Kalwin w samym centrum swojej Instytucji. Możliwe, że chociaż węszy w Reformacji stęchliznę humanizmu, bardziej upodobał sobie niezwykłą duchowość, którą ta forma chrześcijaństwa jest przeniknięta. Może ceni sobie walkę z wszelkim ubóstwianiem stworzenia, co jest szczególnie widoczne w doktrynie sakramentów, w definicji finitum non est capax infiniti (co jest ograniczone, nie pomieści nieograniczonego – red.), albo też powinowactwo z najlepszymi tradycjami myśli filozoficznej, z Platonem i Kantem. Jeśli odczuł on po trosze wpływy Bengela i Blumhardta4, to może ważna i droga stala się dlań wielka wizja historii Królestwa Bożego (...) Być może pokocha on to dostosowanie się do świata, które uczyniło z kalwinizmu czynnik aktywny, (pobudzający, twórczy w historii i pozwoliło jego zwolennikom włączyć się w tylu dziedzinach w ruchy duchowe, intelektualne i naukowe współczesnej epoki. Jako człowiek Kościoła będzie może przeświadczony o wartości i użyteczności reformowanego ustroju i form kultu. Będzie on reformowanym, ponieważ uznaje system prezbiterialno-synodalny, a ten ideał wspólnoty czynnych laików, wspólnoty samorządnej i żywej (w przeciwieństwie do klerykalnej wspólnoty w Kościele luterańskim) jest jego ideałem; również dlatego będzie reformowanym, że powściągliwość kultu pozbawionego wszelkich sztuczek kryptokatolickich zjednała jego serce.

Wszystko to (a miałby jeszcze wiele do powiedzenia...) zasługuje, by go słuchać. Niech ten, kogo nie zadowala sam fakt, że jest „reformowanym” po prostu przez wierność i posłuszeństwo (a wiemy wszyscy, że to nie może być naszym ostatnim słowem), rozważy ten prawdziwy skarbiec prawd, tendencji i celów. Jest on daleki od wyczerpania; niejednemu letniemu, niepewnemu siebie reformowanemu wystarczyłoby poznać go nieco bliżej, aby na swój sposób, zgodnie ze swymi uczuciami, powołaniem, zdolnościami i sytuacją należał do swego Kościoła naprawdę i z przekonania, a nie tylko przez urodzenie.

Czyż każda z przywoływanych przez nas idei nie jest wystarczająco ważna i żywa, aby zasilić i umocnić ruch zarazem religijny, teologiczny, kościelny, a być może i duchowy, który wykraczałby poza wszystkie te dziedziny? Nie brakuje z pewnością racji, dla których można być „reformowanym”.

Ta wielość zdradza jednak słabość tej drugie, często spotykanej, odpowiedzi. Kościół nie żyje prawdami, nawet jeśli są to liczne, głębokie, żywe prawdy, lecz Prawdą. Tej prawdy nie przyjmuje się tak, jak tę lub inną doktryną; nie jest to prawda dowolna; pochwycić ją trzeba, ponieważ to ona najpierw pochwyciła ludzi i w ten sposób utworzyła Kościół. Reformowanym można być z jednego powodu, a nie z tysiąca powodów (...). Ta wielość motywów, tak (...) charakterystyczna dla współczesnego protestantyzmu, choćby każdy z nich był najdoskonalszy, a nawet mógł się słusznie powołać na samego Zwingliego i Kalwina, musi wzbudzić poważną nieufność – przynajmniej, jeśli myślimy na tyle po ludzku, aby pomylić tę wielość z „bogactwem”. W każdym razie nie powstałby Kościół reformowany, gdyby istniały tylko takie motywy. Nie był on u swego początku panteonem ideałów lecz sanktuarium, gdzie uwielbia się samego Boga. Wszystkie te światełka, w których ten i ów widzi dziś, jak sądzi, światło, były na początku tylko ogniem u jedynego ołtarza. To nauczanie i te naczelne zasady, które skłonni jesteśmy dziś pojmować w oderwaniu, jedne niezależnie od drugich, nie były jednością przez wciśnięcie w nawias jakiegoś ogólnego pojęcia, lecz jednością w jedynie pierwotnej Prawdzie, wzniesionej ponad wszystkim. Nie tworzyły więc niebezpiecznych i pozbawionych wszelkiej treści chrześcijańskiej nieporozumień. Nie czynimy w tym wyjątku dla uroczystego soli Deo gloria. Czy to hasło mogłoby uniknąć niebezpieczeństwa ubóstwienia?

Reformowane wyznania wiary różnią się od Augustany5 szczególnie tym, że zachowując określony dystans względem jedynego przedmiotu każdej doktryny, choć pod względem teologicznym mniej zręczne i mniej efektowne, zadowalają się zgodnością każdej doktryny z jedynym przedmiotem, różnią się tym, że pozwalają Bogu – a nie ludzkim myślom o Bogu – być Prawdą, Bogu samemu, jedynie Bogu, głoszonemu w Jego Słowie przez Pismo i przez Ducha. Gdybyśmy naprawdę z całą powagą potraktowali to, że jesteśmy „reformowani”, musielibyśmy sięgnąć poza wszystkie tak przekonujące racje do Objawienia zawartego w Piśmie i przez nie poświadczonego, do Objawienia które nie jest ideą ani zasadą, ani doktryną, lecz źródłem każdej doktryny, a także miarą, do której każda doktryna jest i zawrze musi być odnoszona. Pechy chrześcijaństwa reformowanego, które są dziś dla nas tak oczywiste, sympatyczne, przekonujące, powinny poważnie zająć naszą uwagą; trzeba by jednak również, by ta uwaga została zakłócona i pozwoliła się zakłócić majestatycznym szmerem jedynego Źródła. Nieważne, że może nam się to wydać czymś strasznym, antypatycznym, mało przekonującym, nieważne, że pod względem swej prawdziwości i prawomocności nie zależy od naszego rozumienia i przyzwolenia; z tego Źródła pochodzą wszystkie te strumyki, które wesoło toczą się ze wszystkich stron, u których zatrzymaliśmy się. Nie dlatego jesteśmy reformowanymi, że podobają nam się pewne aspekty prawdy, lecz – w najgorszym razie wbrew naszym osobistym ideałom i – dlatego, że zmusza nas do tego poznanie jedynej prawdy ugruntowanej w przedmiocie i wyłącznie przez przedmiot – to znaczy Słowo Boże. To, co mielibyśmy teraz do powiedzenia, nie to, co chcemy i ile chcemy, ale to, co musimy pod naciskiem obiektywnej rzeczywistości, trzymani przez nią nieustannie na baczności, nie opowiadając sobie o nas, ale poddając się niezwykłej mocy Prawdy, to więc, co moglibyśmy teraz powiedzieć, byłoby – z, tego drugiego punktu widzenia – „doktryną reformowaną”. Nie trzeba, by ta doktryna uwidoczniła wyłącznie to, co nam właśnie leży na sercu. Nie trzeba, by była czymś więcej niż potwierdzeniem odbioru. Jej szczególnym celem nie będzie poprawianie jakiejś szczególnej formuły ani usystematyzowane widzenie całości, lecz podporządkowanie się obowiązkowi powtarzania w każdym szczególe i w całości, ludzkimi słowami, jedynej rzeczy, która najpierw została po Bożemu powiedziana do człowieka; jej zadaniem byłoby raczej badanie niż „nauczanie” (...) – bez względu na pojęcia, w których się wyraża, czy na obiegowe idee epoki, w której się przejawia.

Oto trzecia odpowiedź, najbardziej współczesna. Daje ją zwolennik „specyficznie reformowanych doświadczeń religijnych i osobowości”. Jego hasłem jest „pietyzm”. „Doświadczył on” Kościoła reformowanego przede wszystkim poprzez swoich ojców, założycieli i bohaterów tego Kościoła. Ujęły go ich piękne postacie, ich żywoty pełne walk i cierpień, dzieło, które żarliwie wypełniali, a nade wszystko barwa i gorliwość ich życia religijnego. Te charakterystyczne rysy odkrył stosunkowo późno, długi czas całkowicie zaabsorbowany wybitną osobowością Lutra. Prawdą jest, że już w XVI wieku otaczano osobę Zwingliego głębokim szacunkiem, lecz szacunek ten nigdy, nawet wtedy, nie odegrał szczęśliwej roli w historii Kościoła. Wszelako przede wszystkim epoka współczesna, ze swą niewątpliwie epigońską umiejętnością intuicji i rekonstrukcji psychologicznej, odkryła i uhonorowała te żarliwe analizy duchowych sylwetek. Wyrażenia takie, jak „kalwiński” i „kalwinizm”, które niegdyś z wściekłością rzucano jako obelgi na głowy przeciwników, straciły swą złą wymowę; słowo „reformowany” zawiera wiele .podziwu i pochwały w odniesieniu do Kalwina a nawet, tu i ówdzie, podsuwa myśl naśladowania Kalwina. Radość z tego, że poznajemy człowieka lub ludzi, zastąpiła radość wywołaną przez samą przyczynę, i ta nowa moda ma coraz liczniejszych, coraz bardziej żarliwych adeptów. Któż zresztą chciałby ją przekreślić?

Z historycznego punktu widzenia jeden fakt jest pewny: u początków naszego Kościoła znajdziemy wszędzie – niemal niepokojące powtórzenie – tajemnicę wybitnej osobowości religijnej, człowieka, który ośmielił się, na swój sposób, stając razem z Bogiem przeciwstawić się połowie świata i którego postać historyczna nabrała dzięki temu wymiarów heroicznych, zatem godnych szacunku, zdolnych wywołać entuzjazm uczniów. Czas również przypomnieć sobie, że Luter nie był jedynym pierwowzorem godnego podziwu i naśladowania protestanta. Prawdą jest również, że postacie wielkich ludzi wiary z przeszłości, ludzi modlitwy i wielkich działaczy mogą zawsze dać współczesnej tak niewielkiej wspólnocie chrześcijańskiej zbawienny impuls do medytacji nad początkami, a dzięki temu może i nad Tym, który sam jest początkiem.

Jednakże tu również trzeba każdego bardzo poważnie przestrzec. Nie bez racji wyznania wiary naszych Kościołów, zupełnie inaczej niż Formuła Konkordii6, nie starają się, choćby mogły, powoływać się na Zwingliego czy Kalwina, ale pozwalają, by ich osoby znikły całkowicie poza sprawą, której bronili. Dlatego to w starej dogmatyce reformowanej nie ma niczego, co przypominałoby stary locus luterański De vocatione Lutheri; dlatego to historia nawrócenia Kalwina tak mało interesowała jego samego i jego otoczenie, że ku wielkiemu żalowi współczesnych biografów nie zachowało się do naszej dyspozycji, dla budującej medytacji nad tym wydarzeniem – nic poza tymi dwoma słowami: subita conwersione*, i poza wieloma przypuszczeniami; dlatego to w Genewie na tyle byli pozbawieni szacunku dla niego, że dopuścili do całkowitego zapomnienia, gdzie leży grób tego wielkiego człowieka. I tak to pozłacana legenda reformowana i kult bohaterów zaczęły się rozpowszechniać dopiero w epoce, kiedy już nie było takiej pewności co do właściwych racji reformowanego kierunku. Możemy się zastanawiać, co Kalwin pomyślałby o pięciotomowym panegiryku pióra swego francuskiego wielbiciela. Gdyby wrócił, czy nie czytałby chętniej i z większym zainteresowaniem złośliwego Kampfschultego?7. A tryumfalny pomnik, wzniesiony ku czci jego i jego towarzyszy przez nową Genewę, czyż nie byłby mu po prostu wstrętny? Według z pewnością bardzo mało „historycznych” poglądów naszych ojców, początki Kościoła znaczyła z pewnością nie „religijna osobowość” lecz prawo. Problem w dawnej reformacyjnej Genewie nie polegał na tym, czy ktoś znajdzie się pod „wrażeniem, inspiracją, wpływem i kierunkiem tego lub owego człowieka”, lecz „czy jest gotowy do życia według Słowa Bożego”. Człowiek nie działa jako prorok ani tym bardziej bohater chrześcijański, lecz tylko jako minister, sługa Słowa Bożego. Został powołany, aby głosić i wykonywać to prawo; jego bezgraniczne oddanie nie jest ani wartością samą w sobie, ani nie posiada niezależnego znaczenia, lecz jest jedynie aktem osobistego posłuszeństwa, aktem anonimowym, spełnianym bez rozgłosu. Wielkość naszych ojców polegała właśnie na tym, że dostrzegali bardzo wyraźną barierę, która winna stanowić przeszkodę dla każdej ludzkiej wielkości, a dla nich samych przede wszystkim, i że tak mało sami zajmowali się sobą, iż ich wyznania wiary nie wyrażały ich wewnętrznych i zapewne godnych uwagi przeżyć, a jedynie dobrze wyrażały – a to już co innego – testificationes conceptae intus fidei. Czyż fakt, że nie zawsze im się to udawało w sposób doskonały, że wślizgnęło się sporo elementów ludzkich, osobistych, może nas upoważniać do tego, abyśmy postępowali inaczej niż oni sami z pewnością chcieliby postępować? Czy istnieje inny sposób wyrażenia szacunku i naśladowania Kalwina niż przyjęcie jego postawy, to znaczy posłuszeństwa, jakie okazuje człowiek wybrany w obliczu Prawa? A jeśli nie znamy już chrześcijańskiego znaczenia słów: posłuszeństwo, powołanie i prawo, czyż nie powinniśmy zastanowić się nad nim i szukać go aż do skutku, zamiast z wielbicielami Kalwina tracić czas i siły na kalwińskich uroczystościach? To, czego nam potrzeba, z pewnością nie jest regenerowanym bezgranicznym oddaniem synowskim. Przeszłość jest przeszłością i powinna nią zostać. Nasi ojcowie, inicjatorzy ruchu mogliby dla nas być przykładem, abyśmy również my sami stali się inicjatorami, abyśmy podejmowali te same co oni poszukiwania, znali te same problemy i udręki i tę nieskończoną nędzę człowieka wobec swego Pana. Wówczas wypełniłaby się misja, jaką oni ciągle jeszcze mają do wypełnienia jako ludzie, jako indywidualności i jako wierzący – również wobec nas. A jeśli sprowadzeni na ziemię przez wszystkie te postacie historyczne, stojąc, jak oni, naprzeciw tej samej bariery, ośmielilibyśmy się jeszcze wyznawać naszą wiarę (to jest nasz trzeci etap), wtedy można by mówić o „doktrynie reformowanej” (...) Wtedy ministerium verbi divini stanie się naszym nieuniknionym obowiązkiem; równie skromnym lecz również rygorystycznym, jak dla nich; natomiast pielęgnowanie przez nas ich grobów do niczego im nie służy, ani nie ma żadnego znaczenia.

Tak oto nasze rozważanie nad różnymi odpowiedziami na pytanie dic cur hic? – nieustannie wskazuje na rys naprawdę charakterystyczny dla doktryny reformowanej, to znaczy na zasadę, którą historia Kościoła reformowanego nazywa zasadą Pisma. Początki Kościoła reformowanego wyrosły z pewności, że Prawda zawarta jest jedynie w Słowie Bożym, że Słowo to znajduje się jedynie w pismach Starego i Nowego Testamentu, że każda prawdziwa doktryna musi przyjąć Pismo za wyłączny i niezmienny wzorzec. Dopiero pozwalając mówić Pismu, jedynie jemu, a nie Pismu interpretowanemu przez skreśloną tradycję, całemu Pismu, a nie Pismu naświetlanemu i przykrawanemu według z góry powziętego założenia, Pismu, którego nie należy mylić z głosem najżarliwiej nawet wierzących w przeszłości i dzisiaj, Pismu, które nigdy nie da się przyjąć bez decydującego słowa Ducha, od którego pochodzi – wówczas dopiero nasi ojcowie odważali się mówić o Bogu, o świecie i człowieku, ponieważ musieli mówić! Słowa te, wypływające z obawą i drżeniem z ust ludzkich, słowa o rzeczach, o których człowiek nie może nic od siebie samego powiedzieć nie bredząc, nazywano u początku naszego Kościoła „doktryną reformowaną”. Doctrina, to ludzkie słowo chrześcijanina, który przeszedł przez próbę kryzysu, który przeszedł bezlitosne oczyszczenie dokonane przez Słowo Boże poświadczone w Piśmie. Pozostaje ono słowem ludzkim. Samo w sobie nie staje się nigdy verbum divinum, lecz jeśli ten, kto je wygłosił, przeszedł tę drogę wewnętrzną, staje się słusznym i jasnym predicatio verbi divini. Zasadę tę nazwano formalną zasadą Reformacji – nie bez lekkiego żalu, że chodzi tu, przynajmniej początkowo, jedynie o formę, a nie o treść, jak w tym najbardziej głębokim luteranizmie. Niechże będą ostrożni ci, którzy wyrażają podobne sądy. Ponieważ wypowiadając je mogliby jedynie ukazać, w jakim stopniu jesteśmy tylko spóźnionymi i zwyrodniałymi widzami, a nie tymi, którzy naprawdę sami przenikają głębię rzeczy. Stwierdzenie, że Bóg daje o sobie świadectwo w Piśmie świętym, nie było dla naszych ojców sprawą formalną, nie było wcale „formą”, lecz aktualnym, żywym i przepełnionym istotną treścią oświadczeniem. Z pewnością ta treść zawiera coś zupełnie nowego i nieporównywalnego, co nie utożsamia się z treścią żadnego innego pojęcia, żadnego doświadczenia, nawet związanego z odpuszczeniem grzechów. Nie da się za pomocą tych pojęć i doświadczeń wykazać, że prawdziwa jest treść zdania: „mówi Bóg”, tymczasem pewność że „mówi Bóg” nadaje im wszystkim gwarancję prawdy. Mówi Bóg, On sam. Ale nawet nasza z Nim najściślejsza, bo najbardziej specyficznie religijna łączność, przeżycie łaski, w której On mówi do nas, nie może zastępować samego Boga. Bóg mówi nie tylko w Ewangelii lecz także w Prawie, nie tylko w Nowym Testamencie, lecz również, i to w pełni, w Starym; mówi nie tylko o przebaczeniu grzechów i życiu wiecznym (chociaż mówił o tym już w Raju); mówi również, z tą samą powagą, o porządku doczesnym naszego istnienia; mówi nie tylko jako „dobry Bóg”, który się. objawia, lecz również jako Bóg ukryty i straszny, który nie zadowala się wymaganiem wiary, lecz chce również posłuszeństwa (co jest nie całkiem tym samym).

„Bóg mówi”. Dla naszych ojców był to fakt prawdziwy, zniewalający; we wszystkich dziedzinach stawiał pytania zasadnicze, zachęcał ich do podejmowania najpoważniejszych decyzji; był w najwyższym stopniu konkretny, bo był absolutny, wywoływał prawdziwe „potoki doktryny”, ponieważ nakazywał ludziom absolutne milczenie. Tezy Dysputy Berneńskiej z 1528 r. zaczynają się tą lapidarną formułą: „Święty Kościół Chrześcijański, którego jedynym Panem jest Jezus Chrystus, narodził się ze Słowa Bożego, w nim pozostaje i nie słucha głosu obcego”. To nie jakąś drugorzędną prawdę wyrażono w tych słowach, lecz coś najistotniejszego, po prostu fundament Reformacji reformowanej. To Pismo ma decydować, czy cała doktryna jest prawdziwa lub fałszywa – stwierdzały samorzutnie i niezależnie od reakcji katolickich uczestników dysputy programy tego zgromadzenia, z którego wywodzą się nasze najstarsze wyznania wiary. Prawda ta została wypowiedziana stanowczo i ustalona, nim jakiekolwiek zdanie wyznań zostało napisane, udowodnione czy przyjęte. Co więcej, nasi ojcowie nie chcieli nic wiedzieć o wstępnym uzasadnieniu teoretycznym tego, co stanowiło w ich oczach jedyny fundament ich wiary. Dla nich fundament ten ustanowił się sam; Ducha znamy tylko dzięki Duchowi, tylko Bóg pozwala poznać Boga. Gdy odwołują się do tego fundamentu, nie czynią tego w sposób racjonalny ani irracjonalny. Bo cóż jest wspólnego między tymi kategoriami a kategorią Objawienia? Oni po prostu ugięli się przed oczywistym dowodem, który Bóg daje o sobie.

Rysem charakterystycznym naszych ojców nie jest to, że wysuwali pewien genialny, szczególny punkt widzenia lub niezwykłą formę pobożności, lecz proste rozumienie tego, co wspiera się jedynie na Bogu i na niczym innym. Inaczej mówiąc: mieli odwagę z rzeczy tak przypadkowej, niepewnej, ludzkiej jak Biblia uczynić świadectwo Objawienia Bożego, uczynić z tego pisma – samego w sobie świeckiego – Pismo ś w i ę t e. „Abraham uwierzył Panu i policzone mu to zostało za sprawiedliwość”. Tak właśnie i tylko tak zrodziła się ich doktryna, ich posłanie, ich kaznodziejstwo. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że w tym względzie jesteśmy ślepi i że nasza epoka chrześcijańska w tej podstawowej sprawie jest epoką pigmejów. Niewiele trzeba było czasu, aby to proste rozumienie zaginęło, aby zapomniano, że to o Bogu mówiono, gdy nazywano Biblię Słowem Bożym, aby opuszczono żywy krąg stworzony przez Pismo i Ducha i by zapoznano – bardzo szybko, niestety – znaczenie tych słów. Z prawdy, która się sama uzasadnia i która tym samym stanowi źródło doktryny, uczyniono twierdzenie, które, jak gorąco zapewniano, potrzebowało uzasadnienia w czymś innym. Poczęto dorzucać inne racje do świadectwa Ducha Świętego, aby podeprzeć argument, który miał wykazać, że sam On nie może wszystkiego wypełnić. Apologetyka, przeznaczona tylko ludziom na uciechę, zaczęła pokrywać liśćmi solidny pień „Bóg mówi” i zakrywać jego korzenie jest to sztuczka, za pomocą której coraz bardziej izolowano i coraz bardziej zagrażano sytuacji Pisma, którego nie traktowano już jako święte, lecz jak coraz bardziej pozbawione cech duchowych. A kiedy krytyka historyczna przedstawiła swoje wątpliwości wobec dawności, autentyczności, wiarygodności literatury biblijnej i nie umiano już podać jedynej możliwej odpowiedzi, odpowiedzi o chrześcijańskiej wolności i obiektywizmie, obstawano (trochę jak redaktorzy szwajcarskiej formuły w Consensus8 z 1675 r.) przy dogmatycznym nieprzejednanym stwierdzeniu, które wypływało z dobrej intencji, lecz zatraciło całą siłę przekonania, bądź angażowano się – głupio z głupimi – w apologetyczną partyzantkę, której koniec był dokładnie taki, jaki musiał być. Utracono cud Boga; trzeba było nauczyć się przedłużać Jego istnienie coraz bardziej liche, coraz bardziej trwożliwe, mówiąc o cudzie świata, o tym cudzie podwójnie wątpliwym, historii i życia wewnętrznego. Rozpoczęła się wielka nędza współczesnego protestantyzmu: w ortodoksji – krystalizacja doktryny odciętej od swych korzeni, w pietyzmie – ucieczka w przeżycia religijne pomieszane ze swymi źródłami, w filozofii oświecenia – zredukowanie doktryny, której się już nie rozumie, której nie można już zrozumieć, do maksym moralnych i uczuciowych; wreszcie u Schleiermachera i jego następców z prawa i z lewa – zredukowanie samego doświadczenia religijnego do ostatniego słowa na temat uniwersalnego instynktu religijnego. Takie są cztery kamienie węgielne więzienia, w którym zamknęliśmy się, my wszyscy – mówię to umyślnie: my wszyscy! – jeden schowany w tym kącie, drugi w tamtym. „Niech każdy sobie wybierze swego bohatera”. Dach, który dźwigają wspólnie te cztery kolumny, i który je łączy, skrywając nam, uwięzionym, widok nieba, to ukryte lub jawne przesłonięcie Objawienia. W murach tego więzienia doktryna reformowana nie może się rozwinąć, wzrastają jedynie namiastki, o których mówiliśmy; jest się „reformowanym”, bo się ma fantazję antykwariusza, ideologa lub człowieka uczuciowego. Aby żyć, doktryna reformowana potrzebuje tego ostrego prądu powietrza, którym jest znajomość Słowa Bożego, objawionego przez Pismo i przez Ducha. To z tej znajomości zrodził się kiedyś Kościół Reformowany, wybuchł z mocą erupcji wulkanu; z niej zrodził się na nowo jako Kościół chrześcijański. „Reformowany według Słowa Bożego” ? to stary, zgodny z rzeczywistością sens miana, jakie nosimy. Co oznacza „powrót do dziedzictwa Reformacji”, jeśli nie refleksję nad znaczeniem tego miana?

* po nawróceniu się

Tłum. I. G. S.


1 Augustana: Augsburskie Wyznanie Wiary.
Formuła Zgody zredagowana przez Andreä. Chemnitz i Selneker zebrani w klasztorze Bergen koło Magdeburga podkreślają w 12 artykułach nauki zawarte w Augsburskim Wyznaniu Wiary. Dokument, który zgodnie z intencją inicjatorów powinien stać się podstawą porozumienia z kalwinistami, podkreślił jedynie rozbieżności. Wkrótce został zarzucony przez większość krajów niemieckich, choć figurował w Księdze Zgody po symbolach ekumenicznych, Wyznaniu Augsburskim, Artykułach Szmalkaldzkich i katechizmach Lutra.
2 Pięć artykułów dordrechckich. Synod w Dordrechcie (13 listopada 1618 – 9 maja 1619) zwołany przez Stany Generalne Holandii dla przezwyciężenia arminianizmu, sformułował w pięciu artykułach naukę o wyborze z łaski w znaczeniu jak najbardziej deterministycznym: wiara nie jest przyczyną, lecz skutkiem wyboru; Chrystus umarł tylko za wybranych.
3 Helvetica prior, Hevletica posterior. Confessio Helvetica prior z 1536 roku, zredagowana przez Bullingera, Myconiusa i Grynäusa, złagodziła zwingliańską koncepcję Wieczerzy Pańskiej, by zbliżyć się do Kościoła luterańskiego; została przyjęta przez Zurych, Berno, Bazyleę, Szafuzę, St. Gallen i Miluzę.
Confessio Helvetica posterior jest osobistym wyznaniem wiary Bullingera z 1562 r., opublikowanym w 1566 r. Jej umiarkowana tonacja sprawiła, że zaakceptowano ją niemal wszędzie.
4 Bengel i Blumhardt. Jan Albrecht Bengel (1687-1751), sławny teolog wirtemberski znany ze swych prac nad egzegezą i swych poglądów na Tyciącletnie Królestwo. Przyjaciel Zinzendorfa i Braci Morawskich.
Krzysztof Blurnhardt: pastor, którego wpływ w Niemczech i za granicą był znaczny w końcu XIX i na początku XX wieku. Syn bardzo cenionego Jana Krzysztofa Blumhardta, który zapoczątkował prawdziwe przebudzenie religijne w Szwabii, założyciel zakładów w Bad Boli. Krzysztof Blumhardt uważany był za „proroka nowych czasów”. Jako kaznodzieja w Ulm przyciągał ogromne tłumy, wkrótce potem ograniczył się do podjęcia roli kierownika duchowego w Boli, gdzie troszczono się zarówno o ciało, jak i o duszę. Dla niego płomienny sens rzeczywistości duchowej łączył się z eschatologicznym oczekiwaniem Królestwa Bożego. Zajęty problemami społecznymi był jakiś czas socjalistycznym deputowanym do Landtagu wirtemberskiego. W czasie II wojny światowej dawał świadectwo najczystszego uniwersalizmu chrześcijańskiego. Krzysztof Blumhardt wywarł głęboki wpływ na działaczy chrześcijańskich w Szwajcarii, Niemczech, Francji, jak i na najświetniejszych przedstawicieli teologii dialektycznej.
5 por. przyp. 1
6 por. przyp. 1
7 Fredrich Wilhelm Kampfschulte (1831-1872), historyk katolicki, profesor z Bonn, który związał się z ruchem starokatolickim w 1870 r. Znany ze swych studiów nad początkami Reformacji. Opublikował tom o Janie Kalwinie.
8 Consensus z 1675 r. Formuła Consensus Helvetica Franciszka Turretiniego i Henryka Heideggera jest protestem przeciwko umiarkowanej teologii uprawianej przez Akademię w Saumur; potwierdza ona naukę o predestynacji i inspiracji werbalnej.

Karol Barth